JAZZMAN

„z perspektywy baru” – epizod II:

          Wypuściłem dym z cygara, zastygając w hipnozie, jakbym chciał wróżyć z układających się w powietrzu kształtów. Kiedy myśli stawały się coraz bardziej gęste, zbliżający się dźwięk stukotu szpilek skutecznie je rozproszył. Minęła mnie atrakcyjna, młoda dama idąca pod rękę z czarnowłosym amantem w okularach. Purpurowa sukienka, odsłonięte ramiona, nienagannie dobrana biżuteria… Prowokowała stylem i klasą. Zawsze pociągały mnie kobiety z pierwiastkiem ‚femme fatale’ wpisanym w urodę. Przez chwilę wyobraziłem sobie ją w tańcu, porywaną przez dynamikę i energię swingu oraz tradycyjny jazz. Idealna – rozpalona, wibrująca, zniewolona ofiara mojej improwizacji muzycznej. Ech… Lubie odwiedzać Dijon, to miasto jest pełne pięknych kobiet. Wyjeżdżam stąd po stokroć zakochany, paradoksalnie jednak nigdy nie przeżywając tu żadnego romansu.

          Weszli do baru, przed którym stałem. Stukot jej szpilek nadal rozbrzmiewał w mojej głowie. Rozejrzałem się bezcelowo dookoła, wyrzuciłem cygaro i po pięciu minutach też znalazłem się w środku. Drugi raz w tym tygodniu, tym razem lokal był mniej zatłoczony, za to barmani ci sami.

          – ‚Czarnego rosjanina’ proszę – złożyłem zamówienie, wlepiając mętny wzrok w barmana.

          – Oczywiście, Monsieur.

          – Spokojnie tu dziś.. jak na początek weekendu – zauważyłem.

          – Jeszcze wczesna godzina, poza tym dzisiaj rozpoczyna się przedostatnia kolejka Ligue 2.

          – Ach, tak. Nie jestem na bieżąco, jak sobie radzą chłopaki? – zapytałem, raczej z   uprzejmości.

          – Mają kapitalny sezon! Jeśli dziś wygrają, awansują do pierwszej ligi.

          – Nieźle, szykuje się długa noc w Dijon – okazałem entuzjazm.

          – Nie może być inaczej – odparł barman, z wyraźną pewnością w głosie.

          Żaden ze mnie entuzjasta piłki nożnej. Nie chodzę na mecze, od święta zdarzy mi się coś obejrzeć w telewizji. Aczkolwiek zdarzają się całkiem niezłe epizody, jak chociażby strzał głową Zidane’a w klatkę piersiową tego Włocha na Mundialu. Sam pewnego razu otrzymałem taki cios. Wiodąc przez pewien okres czasu nieco ryzykancki tryb życia narażałem nieraz swoje zdrowie, które i tak już szwankowało. Chorowałem na ciężkie kace i powikłania po grach hazardowych. Piłem na umór w różnych dziwnych miejscach i odstawiając w kąt instrumenty tłumaczyłem sobie, że szukam w ten sposób inspiracji do tworzenia świeżych kompozycji. Znajdywałem, ale inspirujące kłopoty. Któregoś razu, już nieco łyknięty, dość intensywnie umizgiwałem kelnerkę. W pewnym momencie chwyciłem ją za dłoń… Wydawało mi się, że delikatnie. A następnie za tyłek, no… może już nieco mocniej. Narobiła paskudnego hałasu niczym nieumiejętnie obsługiwany klarnet w wysokiej tonacji. Wszystkie oczy zwróciły się nagle na mnie i zostałem poproszony o wyjście, co spotkało się z moim pijackim oporem. A mój opór z kolei, spotkał się z gwałtowną reakcją tłumu w postaci wyrzucenia z lokalu. Oczywiście nie dałem za wygraną i wróciłem tam po godzinie. Na próżno. Spośród kilku ciosów jakie wtedy otrzymałem, jeden był w stylu Zidane’a.

          – Proszę, drink dla Pana – barman wyrwał mnie nagle z transu wspomnień.

          – Dziękuje.

…Uśmiechnął się, a ja wziąłem łyka…

          – Te obrazy na ścianach tworzą genialny klimat – pochwaliłem wystrój lokalu.

          – Owszem.

          Dopiłem drinka przy barze, zamówiłem kolejnego i udałem się w kierunku stolika pod ścianą, na której zawieszony był obraz Claude Moneta. Podobało mi się to miejsce, chociaż co prawda najbardziej lubuję się w lokalach z antresolą. Nie ma to jak dobry punkt obserwacyjny.

          Mimochodem, odszukałem wzrokiem damę w purpurowej sukience. Siedzieli kilka stolików dalej. Twarzą była skierowana w moją stronę, co mnie radowało. Wziąłem kolejnego łyka, czując słodko-gorzki smak życia na ustach. Przewertowałem kartki w książce i pomyślałem o ludziach, którzy ciągle za czymś gonią, ciągle chcą wygrywać i coś osiągać. A przecież wszystko bywa płynne i ulotne. Nie należy się za bardzo przywiązywać ani do zwycięstw, ani do porażek. Życie powinno się smakować, zanurzać w nim usta i odstawiać je w odpowiednim momencie. Niczym Bette Davis, być na skraju załamania i chcieć rzucić wszystko, by później odegrać ulubioną role w życiu. Rzeczywistość jest taka jaka jest. Nic skomplikowanego, prostego też nie.

          Och, już od ponad trzydziestu lat jestem muzykiem i przeżywam związane z tym skrajne stany emocjonalne. Przeklęte momenty pustki i zatracania siebie, gdy cała dusza resztkami sił woła o chociaż o szept inwencji twórczej.

Dodaj komentarz